O szczęściu
…napisano już wszystko co możliwe. Pisał o tym Arystoteles, pisali założyciele wszystkich religii, każdy szanujący się guru czy pop-filozof od tego zaczyna swój nowy bestseller. W pewnym sensie zakładam, że nie napiszę tu nic nowego. Chcę po prostu wspomnieć o pewnym dziwnym elemencie powstrzymującym nas przed czuciem się dobrze, z którym zmagałem się latami (nie zdając sobie nawet z tego sprawy). Mowa tu o regułach.
Pozwolisz sobie?
Całe te moje przemyślenia wypływają z zabawnej rozmowy jaką miałem z pewnym marokańskim pisarzem w ostatnich dniach. Rozmawialiśmy o różnych aspektach tej pracy (pisania) i ja chwaliłem cudowną właściwość tego zajęcia tj. fakt, że mogę siąść, gdzie tylko zechcę, wyjechać gdziekolwiek i robić swoje, a on tymczasem… narzekał, że mało jest miejsc gdzie może pisać.
Opowiedział mi, że szuka właśnie jakiegoś biura do wynajęcia, bo w domu może pisać tylko, gdy wszystko jest w idealnym porządku – „Musi być odkurzone, w zlewie nie może być żadnych naczyń, muszę mieć z głowy odpowiedzi na wszystkie maile…” Słuchałem go z szeroko otwartymi oczami. Każdy, kto odwiedził moje mieszkanie w czasie pracy nad książką (no dobra, nie oszukujmy się, każdy kto w ogóle odwiedził moje mieszkanie) z pewnością miał okazję natknąć się na katastrofę ekologiczną w kuchni, rozrzucone po podłodze rzeczy itp. Oczywiście mam napady sprzątania, jednak żeby pisać potrzebuję kartki i długopisu, ewentualnie komputera – gdzie to wszystko stoi, wszystko mi jedno. Gdy wpadnę na pomysł potrafię wbiec do mieszkania, cisnąć wszystko na podłogę, jednym ruchem ręki zrzucić wszystko z biurka (nauczyłem się zestawiać rzeczy tłuczące się – chlip, chlip, ulubiony kubek..) i ruszyć do pisania.
Co to znaczy? Otóż nie mam wewnętrznej zasady, mówiącej że musi być czysto, żebym mógł pisać.
Co to ma do szczęścia?
Czy szczęście to umiejętność pisania w brudzie? Nie. (no dobra, dla pisarza, owszem) Rzecz w tym, że tak jak pozwalamy sobie na pisanie, tak pozwalamy sobie na szczęście. Większość z nas stawia sobie pewne warunki, które muszą być spełnione zanim pozwoli sobie czuć się szczęśliwym: muszę zarabiać tyle i tyle, muszę być w udanym związku, a w ogóle to będę szczęśliwy dopiero gdy dostanę awans (albo spłacę kredyt – 30 lat walki, uh…). Zupełnie jakbyśmy się bali, że gdy pozwolimy sobie na szczęście z tego co jest stracimy całą motywację do posuwania się naprzód.
Dodam, że sam byłem (a pewnie i chwilami nadal jestem) ofiarą tego typu myślenia. Tu powiem Wam dwie rzeczy – jedną smutną, a drugą wesołą. Smutna jest taka, że gdy osiągniemy to na co liczyliśmy, w naszym umyśle pojawi się nowy cel i znowu będziemy niezadowoleni. Przez 25 lat swojego życia byłem przekonany, że gdy opublikuję pierwszą powieść będę już zawsze szczęśliwy. Woda w kranie zamieni się w słodkie mleko, ptaki będą śpiewać serenady, a budzić się będę z Odą do radości na ustach. Hm… przez tydzień tak było, potem jednak pojawił się kolejny cel: sprzedać nakład. Potem: móc się utrzymywać z pisania. I tak… przeżyłem kolejne lata ze skwaszoną miną. Dopiero ostatnio poskładałem do kupy elementy szczęścio-zagadki. A banalny efekt to:
Możesz sobie pozwolić na szczęście już dziś
Bla, bla, bla. Wiem. Paulo Coelho spotyka Grocholę i na spółkę z módl się, jedz i tańcz w deszczu biegną razem ku szczęściu i zachodowi słońca. Też tak na to patrzyłem (a czasami i nadal patrzę). Wydaje się, że gdy pozwolimy sobie na radość i szczęście to przestaniemy się starać. Odkryłem jednak, iż nic bardziej błędnego. Poklepywanie się po ramieniu za każde drobne osiągnięcie naprawdę wzmaga nasz głód osiągnięć i podnosi niebotycznie nas poziom szczęścia. Odkąd zacząłem się „mentalnie” nagradzać za każdą małą bzdurę (sok pomarańczowy, zamiast coli – dobra robota!) i pozwoliłem sobie na dobre samopoczucie i docenianie siebie moja produktywność wystrzeliła przez sufit.
Czemu? Otóż, doszedłem do wniosku, że jako ludzie nie bardzo jesteśmy w stanie znieść długotrwałe negatywne emocje. Gdy jest nam źle sięgamy po „umilacze” – telewizję, słodycze, alkohol, internet („coś śmiesznego na jutjubie”) – jak pisałem poprzednio, staramy się poczuć się znośnie. Słowem, jakoś z tej frustracji i tak staramy się wyczołgać. Tymczasem pozwalając sobie czuć się dobrze (nie muszę być milionerem, żeby czuć się świetnie) i uwalniając się z humoro-poprawiających-strat-czasu naprawdę dokonujemy dużo, dużo, dużo więcej. Niech dowodem będzie fakt, że przez ostatni miesiąc pracuję jak pies jako konsultant biznesowy, walcząc o dobry projekt biura pewnego banku, a jeszcze codziennie wieczorem jestem w stanie napisać taki oto artykuł. Kiedyś poprawiałbym sobie humor na jednej ze znanych wszystkim stron typu: demotywatory, bash, youtbe, kwejk czy co tam Was cieszy, rozchmurza i bawi.
Nie trzeba rezygnować ze swoich standardów, ale można przestać się cały czas unieszczęśliwiać.
Przebadaj się
Słowem warto zajrzeć sobie w duszę i odpowiedzieć na pytanie, gdzie sami sobie podstawiamy nogę. Jakie mamy wewnętrzne reguły, które muszą być spełnione zanim poczujemy się dobrze. Czy jeżeli jedziemy na wczasy i nie ma pogody, to musimy być wściekli? Czy jeżeli nie jesteśmy super-bogaci, to musimy harować i bić się po łapkach? Chyba nie. Polecam poklepanie się po ramieniu parę razy, pozwolenie sobie na dobry humor i… sprawdzenie czy czasem nie robimy więcej (faster, stronger i takie tam).
PS Tymczasem szczęśliwym – jak widać na pierwszym obrazku – można być nawet pięć minut po wypadku samochodowym ; )